Tak nam się spodobało na wczorajszym Poweradzie, że wybraliśmy się na Okraj jeszcze raz. W sumie mieliśmy jechać na Karkonoską, ale czasu by Jankowi brakło. Ścianka za Budnikami nadal niezjeżdżalna, przynajmniej dla mnie... Reszta jak najbardziej ok. Z Okraju chcieliśmy zjechać jakoś inaczej (zwłaszcza Jan ;) więc wybraliśmy ER-2 do Kowar. No i wiecie co?! Nuda. Niby prędkości w granicach 45-50 km/h, ale zjazdy na maratonie bardziej zapadły w pamięci :)
Tegoroczny maraton w Karpaczu był legendą zanim jeszcze się rozpoczął. Wątek na forum G&G wzbudzał kontrowersje na wiele tygodni przed startem. Trasa miał być inna niż do tej pory. Lepsza. Trudniejsza. Bardziej techniczna. Jak było w rzeczywistości? Zapraszam do lektury.
Po noclegu u Mariusza do Karpacza docieram 1,5 h przed startem. Jest czas na pogadanki ze znajomymi, przebranie się, przygotowanie roweru. Nie to co ostatnio w Wałbrzychu ;) Po parunastu minutach dojeżdża Mariusz. Chwila rozciągania, zdjęcia - dobry nastrój udziela się wszystkim, czy słusznie?!
Gotowy na niezapomnianą przygodę ustawiam się w sektorach obok wielu znajomych: jest Duda, Marek, Jacek, Zbyszek. Gdzieś przed oczami miga mi Dorota, a na giga ruszyli już Jacek, Mariusz i Janek.
Zabawę zaczynamy od kawałka po asfalcie i od razu uciekamy w las. Czeka nas pierwszy podjazd do Budnik. Kręci mi się bardzo kiepsko, jacgol w zasadzie od początku ucieka. Wyprzedza mnie wieeeele osób. Przy pierwszym zjeździe trochę się blokuje, robi się wąsko a stawka jeszcze się nie rozciągnęła po starcie. Początek trzeba przespacerować. Zresztą, stromizna jest taka, że przy tak rozjechanej trasie i tylu osobach nie ma szans zjechać. A nawet gdyby ich nie było to bym nie zjechał :p Po chwili jest już łatwiej i z powrotem wsiadamy na rowery. Na twarzach pojawiają się pierwsze uśmiechy :) (foto by: bikelife.pl)
Było w dół, więc trzeba by coś podjechać. I to nawet nie takie małe COŚ! Podjazd na Okraj solidnie nas rozciąga choć wcale nie robi się luźno. Dobrze, że przynajmniej znaleźliśmy swoje miejsce w grupie. Mniej więcej w połowie dochodzę jacgola. Co jest u licha? Po moim kiepskim początku okazuje się, że razem przejedziemy większą część dystansu. Na bufecie podjadamy co nieco i zaczynamy prawdziwe MTB. Początek zjazdu z Okraju idzie mi całkiem nieźle. Mnóstwo osób sprowadza, Jacka przyblokowali, a mi udało się mignąć bokiem.
Jest fun! Do czasu, gdy zaczyna się strumyk :P Przednie koło traci przyczepność i zaliczam piękne OTB :) Szybko zbieram się w sobie i decyduję dalej sprowadzić, jak większość zresztą... Po chwili spaceru następuje kolejny podjazd na Wołową. Na skrzyżowaniu Kowal mówi, że to była rozgrzewka i dopiero teraz będzie ciężko... (foto by: bikelife.pl)
Miał rację :) Zjazd Tabaczaną w takich warunkach jest bardzo trudny, dla mnie niewykonalny. Może gdyby było sucho, może gdyby było luźniej... Kto wie. Nie pora jednak na takie rozkminy – trzeba jechać dalej! (foto by: videobike.net)
Po bardzo stromym odcinku robi się spokojniej. Jagody i takie tam :) (foto by: bikelife.pl)
Po raz drugi dojeżdżamy do Budnik. (foto by: bikelife.pl)
Początek znowu sprowadzam, ale są tacy co jadą – na tym odcinku doszedłem Marka Konwę i widziałem, co wyczyniał. Mega ogromny szacun za to co robi! Jest to dla mnie chyba największa nagroda na tym maratonie – podglądanie Mistrza :) Widząc, że on sobie radzi, zaczynam puszczać klamki. Wyprzedzam go (!!!) bo stanął na chwilę na poboczu i teraz zaczyna się największa frajda – ucieczka! W dwóch miejscach robi się gorąco z powodu uślizgu przodu, ale generalnie idzie mi bardzo dobrze i chyba nawet nie spowalniam zbytnio wycinaków za mną ;) Najwięcej zależy od wybrania właściwego toru jazdy. (foto by: bikelife.pl)
Jak widać popełniłem błąd i byłem wolniejszy. Mimo wszystko nadal przed samym Mistrzem :D (foto by: bikelife.pl)
Jesteśmy mniej więcej w połowie trasy, znowu w Karpaczu. Pamiętam dwie „atrakcje”: asfaltową ściankę i schody. No i bufet, na którym pojawia się Jacek. A ja głupi łudziłem się, że już go więcej dzisiaj nie zobaczę :p Zgodnie z zapowiedzią ta część trasy wcale nie jest dużo łatwiejsza. Podjazdy, na profilu nie wyglądające wcale strasznie, wysysają ze mnie ostatki sił. Dobrze, że jest też w dół – znowu udaje się nadrobić naprawdę dużo miejsc :) W jednym miejscu drugie tego dnia OTB, ale nie jest źle - kolega przede mną rozciął sobie nogę, on ma gorzej ;)
Ostatni bufet stoi lekko na uboczu, w bidonie jeszcze chlupie niebieskie, w bukłaku też powinno wystarczyć. Nie zatrzymuję się. . . . . . . . . . . BŁĄD, BŁĄD, I JESZCZE RAZ BŁĄD!!! Jacek ucieka a wraz z nim około 30 oczek... Podjazd po Czoło mnie zabija. Takiego kryzysu jeszcze nie miałem. Nie mam siły podprowadzać. Wyprzedzają mnie emeryci i matki z dziećmi... Na agrafkach nie mam sił na walkę... (foto by: Elżbieta Cirocka)
Chcę tylko w miarę bezpiecznie dojechać do mety. (foto by: Elżbieta Cirocka)
Na ostatnich 5 kilometrach straciłem pewnie z 7-10 minut. Będę miał nauczkę na przyszłość... Jak dają na bufetach to trzeba jeść ;)
Czas: 04:05:46.9 Check point: 01:08:37 / 173 MEGA Open: 182/425 MEGA M2: 66/125 Strata: 01:29:54 (Rafał Alchimowicz) DST: 48,47 km AVG: 12,07 km/h Vmax: 45,36 km/h
Po dojściu do siebie mogę w końcu chwycić za telefon i wystękać: "Przejechałem, żyję..." ;)
Pomaratonowym rozmowom nie ma końca. Tematów starcza do tomboli, a nawet dłużej. Zwłaszcza po przyjeździe Jacka i Mariusza z giga... Tak ciężkiej trasy jeszcze nie było. I bez względu na to czy był to chleb na zakwasie, czy mordercze enduro, wiem jedno – drugi raz też bym przyjechał :) Ta piękna, słoneczna sobota zafundowana przez Grzegorza i ekipę nauczyła mnie bardzo dużo o prawdziwym MTB :D
Struga - Chełmiec (851 m n.p.m.) - Boguszów-Gorce - Lubomin - Struga
Miała być regeneracja po wczorajszym maratonie w Wałbrzychu. Niestety nic z tego nie wyszło bo w pewnym momencie pojawiła się chęć rywalizacji...
Jak na dzień po ciężkim maratonie czuję się dobrze. Nie tylko ja, całą naszą trójkę rozpiera energia. Z dziewczynami ustalamy cel wyjazdu - Chełmiec (widoczny na zdjęciu za naszymi plecami). My jedziemy rowerami a one samochodem i później pieszo. Kto będzie pierwszy?
Oczywiście, że my byliśmy pierwsi :) Wjechaliśmy, pokręciliśmy się na szczycie i zjechaliśmy do podchodzących z aparatem dziewczyn, co oczywiście wykorzystaliśmy :)
Widok z Chełmca zasłaniają drzewa. Ale jak się wejdzie na wieżę widokową oczom ukazuje się przepiękny widok na okoliczne pasma górskie oraz miasta, m. in. Wrocław. Nad okolicą dosyć mocno góruje Ślęża.
A na tych pagórkach wczoraj wylewaliśmy siódme poty.
Czasami warto trochę zaszaleć! Weekend za kółkiem (Bydgoszcz - Wrocław - Zielona Góra - Wałbrzych - Duszniki-Zdrój), kondycyjne rowerowe trzy dni w Górach Orlickich, wieczorny powrót do Bydgoszczy, 24 h służby i od razu egzamin sprawnościowy w pracy, powrót do Poznania na bal absolutoryjny Sylwii i nocna teleportacja do Wałbrzycha. A zaraz po tym wszystkim start u Golonki na, jak wcześniej zapowiadano, dość trudnej trasie. Oj, będzie się działo!
Miało być giga, ale ostatecznie wybrałem mega, bo wiedziałem, że jestem nieźle zmęczony. Na starcie meldujemy się bardzo późno. Na rozgrzewkę właściwie nie ma czasu, pokręciliśmy tylko 2 km i musieliśmy ustawiać się w sektorach - ja znowu łapię się na drugi (co jest?! ;) Pierwsze kilometry to runda honorowa po Wałbrzychu. Nie licząc paru pieniaczy na chodnikach to rzeczywiście było honorowo. Zaraz po zjechaniu z asfaltu w tumanach kurzu zaczynamy piąć się w górę. Na poboczu spotykam Jarka jadącego giga. A właściwie już nie jadącego bo musiał się wycofać z powodu połamania wózka przerzutki.
Trasa jest ciężka, dużo bardzo stromych podjazdów (dokładniej rzecz ujmując to podejść). Momentami rower trzeba nieść na plecach... Zjazdy jak na razie łatwe, ale staram się nie szaleć i wyprzedzam tylko tych najwolniejszych. Gdzieś na 10 kilometrze zaczyna się osławiony tunel. 1600 metrów pod ziemią, miejscami w całkowitej ciemności, nawet kierownicy nie widać :) Początkowo dziwnie się jedzie, ale później błędnik się przyzwyczaja. Oby tylko nikt się przede mną nie wywrócił bo będzie ciężko... Zaraz za tunelem mały korek na ostrym podejściu. Na szczęście jeszcze nie ma dużo ludzi przede mną, tłok jest do zniesienia. Za tunelem dochodzę Jacka - jedziemy razem prawie 20 kilometrów. Trasa za dużo się nie zmienia w porównaniu z tym co było wcześniej - strome podejścia i dość szerokie zjazdy, gdzieniegdzie fragmenty techniczne, ale bardzo krótkie. Na bufecie na Waligórze robimy sobie piknik, sporo osób nas tam wyprzedziło, ale my jedziemy swoje. Dwa miejsca w tą czy w tą nie robią różnicy. Przy podjeździe na Gomólnik Mały zaczynam odczuwać zmęczenie.
Piątkowy bieg na 3 kilometry daje się we znaki... Nadal jednak jadę blisko Jacka. Ostatecznie ucieka mi on na zjeździe między Jeleńcem Małym a Wawrzyniakiem - tuż przed trzecim bufetem, po wyjeździe z lasu jadący przede mną Przemek Kiesio z Kliwer Bike Team nieszczęśliwie wylatuje przez kierownicę. Zatrzymuję się i pomagam mu się pozbierać. Szybki rzut oka na rękę i wszystko wiadomo - pogruchotany nadgarstek. Zostaję z nim, dzwonimy po karetkę. Po względnym opanowaniu sytuacji zostawiam go pod opieką "bufetowych" i jadę dalej. Dosłownie po 200-300 metrach trafiam na policjantów i jeszcze raz upewniam się, że pomoc już jedzie. Po ponownym wjechaniu do lasu słyszę syreny goprowego Land Rovera... Jak się później okazuje w niedzielę Przemek miał operację - trzeba było go ześrubować. W sumie w czasie tego zdarzenia tracę około 10-15 pozycji. No nic, przecież nie jadę walczyć o podium :) Na trasie miła odmiana - w miarę płaski, kilkukilometrowy trawersujący zboczem singiel, korci mnie żeby wyprzedzać, ale ostatecznie wybieram odpoczynek i jadę spokojnie, bez napinki :p W rejonie Wałbrzycha to samo, na finiszowanie jestem zbyt zmęczony, więc spokojnie zbliżam się do mety. Na podejściach łydki są w stanie przedskurczowym, ale jakoś wytrzymuję ;) Nie zagrożony przez nikogo spokojnie mijam linię mety :) Miejsce mniej więcej takie, na jakie mnie stać - Jacek tradycyjnie parę miejsc przede mną ;)
Czas: 03:53:18.8 Check point: 01:06:49 / 164 MEGA Open: 168/432 MEGA M2: 65/129 Strata: 01:13:57 (Mateusz Zoń) DST: 53,49 km AVG: 13,77 km/h Vmax: 54,00 km/h
Jodła - Čihalka - Olešnice v Orlických horách - Kocioł - Lasek Miejski - Lewin Kłodzki - Jarków - Lewin Kłodzki - Witów - ??? - Przełęcz Polskie Wrota (660 m n.p.m.) - Jodła
Ostatni dzień pobytu w Zieleńcu - dzisiaj wracamy do swoich miast, więc miało być łagodnie... Oczywiście nie wyszło ;) Zaczęliśmy od kilkukilometrowego zjazdu przez Czechy w stronę Lewina Kłodzkiego.
Z Lewina podjechaliśmy do Jarkowa do tamtejszego ogrodu japońskiego. Ktoś się nieźle napracował...
Z ogrodu udaliśmy się do gospodarstwa, gdzie uprawiana jest ekologiczna aronia. Nawet skosztowaliśmy co nieco ;)
Nie wiem, czy to wina aronii, czy może czegoś innego, ale dość mocno pobłądziliśmy. Tzn. gdybym był sam to bym nie pobłądził :p Chciałem jechać szlakiem pieszym - był dobrze oznakowany. Ale większość wybrała szlak rowerowy (który jak się okazało istniał tylko na mapie). Po co najmniej godzinie od wyjazdu z Lewina Kłodzkiego, po rewelacyjnym ostrym kamienistym zjeździe wylądowaliśmy... pod Lewinem :) Mi nie robiło to różnicy, ale dla niektórych wspinaczka krajową ósemką nie należała do najprzyjemniejszych (zbliżała się godzina wyjazdu, więc nie mogliśmy się cofać, żeby odnaleźć zgubioną drogę). Żeby trochę pospieszyć ruszyłem ostro pod górę, do ośrodka, aby wsiąść do auta i zjechać po największych maruderów. Jak wpadłem do Jodły lało się ze mnie niesamowicie - urwałem dobrych kilkanaście minut :) Bez przebierania wskoczyłem do auta i zrobiłem parę kursów. Misja zakończyła się sukcesem ;)
Jodła - Nad Pustym Údolím - Orlica (1084 m n.p.m.) - Zieleniec - Šerlich (1025 m n.p.m.) - Schronisko "Masarykova chata" - Zákoutí - Deštné - Kamenný vrch (1035 m n.p.m.) - Sedlonovský vrch (1050 m n.p.m.) - Nad Pustym Údolím - Ruské údolí - Olešnice v Orlických horách - Čihalka - Jodła
Mając dość czekania na pozostałych uczestników obozu dzisiaj organizuję własną ekipę. Tempo nadal nie jest takie, jak bym chciał, ale jest dużo lepiej niż wczoraj. No i te widoki! :)
W okresie międzywojennym powstała w tych okolicach linia umocnień. Nie jestem w stanie policzyć, ile bunkrów mijaliśmy po drodze.
Nie powinno chyba nikogo dziwić, że do niektórych weszliśmy. W tym miejscu anegdotka: Ania wchodzi do bunkra z latarką, ale nic nie widzi. Stwierdza, że oczy muszą się przyzwyczaić i musi chwilę poczekać. Czeka, czeka i nic - nadal ciemno. Dopiero po zdjęciu okularów przeciwsłonecznych okazuje się, że jest dużo jaśniej :) Ehhh ta nasza Brigitte ;)
W dobrych humorach wspinamy się na najwyższy szczyt w Górach Orlickich - Orlicę (1084 m n.p.m.)
Jazda pod górę zaczyna robić się nudna, więc zjeżdżamy do Zieleńca. Miejscami jest dość mokro, ale na pogodę nie możemy narzekać - jest lepiej niż wcześniej zapowiadano.
Było w dół, będzie pod górę. I to jak!!!
Opłacało się kawałek popchać rowery, bo w Masarykovej Chacie na Šerlichu czeka na nas pyszne czeskie piwko :)
Zresztą nie jedyne tego dnia ;) Wcześniej jednak był szaleńczy asfaltowy zjazd do Deštné (Vmax=67.36 km/h, klocki poczułem :D ) a następnie mozolne zdobywanie utraconej wysokości. Gdy już wjechaliśmy na Sedlonovský vrch czekało nas najlepsze tego dnia - zjazd niebieskim pieszym szlakiem do Olešnicy. To było coś pięknego! Kilka kilometrów kamienistej ścieżki :) Re-we-la-cja!!!
Złoty napój tak nam zasmakował, że musieliśmy wziąć na wynos. A że nie było w sprzedaży butelkowanego... ;)
Po raz kolejny udało się pojechać na obóz rowerowo-kondycyjny. Ludzi więcej niż ostatnio, więc będzie wesoło ;) Przekrój wiekowy i fizyczny ogromny - no to sobie poczekam na grupę... Przynajmniej jest czas na robienie zdjęć ;)
Pierwszego dnia kręcimy się w okolicach Dusznik zaczynając do zabawy na Jamrozowej Polanie.
Nie brakuje sporych nachyleń i... piwa :p Najpierw w Dusznikach, a później w Panderozie.
Podczas powrotu do ośrodka zaczynam wkurzać ludzi ;) Na dość długim podjeździe, podczas gdy większość ledwo jedzie a niektórzy prowadzą mi udaje się wjechać, zjechać, wjechać, jeszcze raz zjechać i wjechać po raz ostatni. Jednak młodość rządzi się własnymi prawami :)
Po wczorajszym nudnawym asfalcie przyszła pora na zabawę, czyli jedziemy w prawdziwy teren. Pogoda trochę gorsza, ale nie ma tragedii. Z biegiem czasu się rozjaśniło.
Dojeżdżamy do punktu widokowego i uciekamy w las. Już na samym początku prawie rozwalam koło po złapaniu kija między szprychy a zacisk hamulca. Wlazł tak mocno, że miałem problem z jego wyrwaniem. O dziwo, jak już się go pozbyłem, szprychy wróciły do początkowego kształtu i koło jest jak nowe :) Na zdjęciu widać, że błota było dość dużo, miejscami nie do zjechania bo się rowery zapadały...
Ogólnie jednak nie przejmowałem się tym zbytnio i cały uwalony pomknąłem w dół na Graniczną. Tam w Panderozie grzane piwko z miodem, jedno z wielu podczas wyjazdu ;)
Rower uwalony a na aparacie nie znalazłem nawet jednej grudki błota, ma się tą wprawę... :p
Zjazd do Dusznik to po prostu poezja. Miejscami bardzo stromo, stary spękany asfalt, dziury... Rewelacja!
Na zjeździe Bartek łapie laczka. Co więc robimy? Telefon do Komendy Ośrodka i po parunastu minutach przyjeżdża "samochód techniczny" z... nowym rowerem! :D
Był zjazd, musi być też podjazd. Dotarcie "pod Muflona" co niektórych nieźle wymęczyło... ;)
Sił brakowało, więc zrobiliśmy postój na jedzenie. Po raz kolejny zestawy SRG poszły w ruch.
Kiepsko znałem teren, więc na każde pytanie o drogę odpowiadałem, że "będzie z górki... chyba" :p
Schronisko PTTK "Pod Muflonem" to jedno z sympatyczniejszych, jakie znam. Ma swój klimat!
Dużo obrazów, pamiątek, malowideł... i psiak, który podwędził komendantowi rękawiczki i z 15 minut nie chciał ich oddać ;)
Czas mijał bardzo szybko a my nadal mieliśmy sporo drogi przed sobą. Z górki ;)
A czasami (albo raczej częściej ;) pod górkę.
Na tych kamyczkach zaczęły się narzekania, że tyłki ich bolą ;)
Ważne, że jednak ostatecznie im się podobało. Nawet mimo takich miejsc jak to, czyli wpychania rowerów po stoku narciarskim :D Tak na marginesie, to ktoś miał niezłą fantazję wytyczając tam szlak rowerowy... Trzeba będzie to dokładniej zbadać w przyszłym roku :)
PS Dnia kolejnego nie będzie. Pogoda się skopała, ciągły deszcz ;( Odpuściłem rower, posiedzieliśmy trochę na siłowni i wcześniej wróciliśmy do domów...
Obudził mnie przepiękny wschód słońca. Co ja bym dał, żeby codziennie mieć taki widok z okna :)
O 8.00 dojechała pozostała część ekipy i ruszyliśmy na podbój okolicznych tras :) Generalnie dla większości była to pierwsza okazja jazdy w górach, więc tempo nie było zabójcze.
Na pierwszy dzień wybraliśmy asfalt, cel - Rudawa.
"Współbikerzy" to koledzy i koleżanki po fachu z Wrocławia.
Ja jako jedyny reprezentowałem Bydgoszcz. Chyba nie wypadłem najgorzej skoro oprócz jazdy znalazłem mnóstwo czasu na robienie zdjęć ;) A i tak momentami się nudziłem :p
Zastanawiam się tylko, kiedy mój aparat obrazi się na takie wykorzystywanie... W końcu zjazdy >60 km/h z lustrem przewieszonym przez ramię nie należą do najnormalniejszych zjawisk :p (o błocie z dnia następnego nie wspomnę...)
Ale aż żal byłoby nie uwiecznić takich landszaftów.
Jak się niektórzy przekonali jazda w górach to nie to samo co po parku w mieście. Pod koniec dnia coraz częściej schodzili z rowerów na podjazdach. Dziwne... ;)
Zieleniec o tej porze roku świeci pustkami. Jedna knajpa, jeden sklep. Nawet Schronisko PTTK "Orlica" zamknięte...
Ciekawostką wyjazdu było wyżywienie. Korzystaliśmy z Indywidualnych polowych paczkowanych norm wyżywienia SRG. Rano jedna taka do plecaka i musi wystarczyć do wieczora. Wystarczało :)
Grupa podzieliła się na dwie części. Jedna wpadła tylko na jeden dzień, ci ze zdjęcia zostali jeszcze na dwa. Co niektórzy później żałowali... ;)
PS Tytuł wpisu to cytat któregoś z uczestników. Nieźle się umęczyli :)
Wstałem po 5 rano (będąc na Jagodzie nie jest to takie proste ;), oskrobałem samochód i ruszyłem na południe kraju, do Ośrodka Szkolenia Piechoty Górskiej "Jodła" w Dusznikach-Zdrój na obóz rowerowo-kondycyjny. Służbowo :) Na miejscu byłem koło 15.00 więc szybkie rozpakowanie, lycra na siebie i w góry! Od początku skierowałem się na stronę czeską. W planach miałem dojechać do Masarykovej chaty, ale przesadziłem na zjeździe i wylądowałem w Zákoutí bo tak dobrze mi się jechało w dół, że nie skręciłem w odpowiednim momencie ;) Robiło się coraz później, a ja zaczynałem "od zera" - po raz drugi musiałem zdobyć wysokość. Następnym razem uważniej będę studiował mapę, zwłaszcza obcego terenu ;) Koniec końców po dość długim podjeździe ukazał mi się taki widok :)
Gdzieś tam w dole znajduje się polski Zieleniec.
Miałem zjeżdżać do Zieleńca niebieskim, ale za namową spotkanego bikera pokusiłem się na jazdę wierzchołkami. I bardzo dobrze. Ciała dałem tylko w jednym miejscu, bo nie zrobiłem sobie pamiątkowej sweet foci na Orlicy (należy do Korony Gór Polski, a tą planuję "zaliczyć") - skąd mogłem wiedzieć, że nazywa się po czesku Vrchmezí?! Ostatecznie po całodziennym delikatnym błądzeniu do ośrodka dojechałem przy ostatnich promieniach słońca i temperaturze 2 st. C*. Tym razem udało się zdążyć przed zmrokiem... brrr...
Nikt pewnie nie uwierzy, ale jako dziecko nie chciałem jeździć na rowerze. Za to w 2009 roku wystartowałem w pierwszych zawodach. To wtedy zaczęła się moja przygoda z kolarstwem. Kiedyś nastawiony na wyniki, teraz częściej wybieram "kolarstwo romantyczne".
Spełnienie marzeń o karbonowym 29er. Początkowo miał to być niemiecki Canyon, ale z powodu wpadki przy jego zakupie, zdecydowałem się na chińczyka od Marka K. Podczas składania plan był prosty - budujemy rower do ścigania, ale nie bez kompromisów. Oprócz wagi liczyła się przede wszystkim trwałość, uniwersalność i wygoda. Tym sposobem minimalnie przekroczyliśmy 10 kg, ale wyszło super.
Karbonowa rama Flyxii FR-216
RockShox SID XX World Cup
Osprzęt XT M8000 (32T + 11-46T)
Koła DT 350 + DT XR331 + DT Champion
Opony Vittoria Barzo 2.25 + Mezcal 2.25
GRIZZLY
Zakup długo chodził mi po głowie, ale pojawiały się myśli, że te gravele to tylko chwilowa moda itp.... Po 10 tys. kilometrów szutrów i asfaltów mogę stwierdzić, że zamiana szosy na gravela to był jednak strzał w dziesiątkę! Szybkość, wygoda i wolność. Gdybym miał mieć jeden rower, to na pewno byłby to gravel :)
Ameliniowa rama Canyon Grizl 6
Osprzęt GRX RX400 (40T + 11-38T)
Koła DT Swiss Gravel LN
Opony Tufo Thundero HD 40C
LAWINKA
Jesteśmy razem od lipca '07. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, trwa do dzisiaj :) Początkowo robiła za sprzęt do ścigania, teraz katuję ją na całorocznych dojazdach do pracy. Od kilku lat obwieszona błotnikowo-bagażnikowym szpejem.
Rama GT Avalanche 2.0
RockShox Reba SL
Napęd Deore XT M770
Hamulce Formula RX
Koła Deore XT
WILMA
Pierwsza szosówka, kupiona lekko używana. Po wielu latach na MTB pozwoliła poznać uroki jazdy na szosie. Mimo zastosowania karbonu, demonem wagi nie jest - w sumie około 9 kg. Po latach oddana w dobre ręce, by cieszyć kolejnego właściciela :)