Powrót do domu, tym razem częściowo pociągiem, bo zależało mi na odwiedzeniu pewnego miejsca, a wtedy zrobiłoby się ponad 300 kilometrów. Dałbym radę, ale ostatnio jest u mnie na tyle intensywnie, że muszę się pilnować i na siłę wciskać czas na regenerację :D Najciekawszy fragment trasy to objazd zbiornika Jeziorsko.
Poświęciłem średnią, ale warto było zaliczyć ten off-road :) Zacząłem od gleby w kałużę, więc z przytupem. Później było trochę piachu, trochę błota i trochę butowania. No i fragmenty wałów. W końcu ma się Wrocław we krwi :p
Pozostałe ciekawostki na trasie to np. najstarszy zegar słoneczny odkryty na polskich ziemiach w wiosce
Spycimierz (słynącej z kwietnych dywanów układanych na Boże Ciało).
Generalnie dzień minął na podglądaniu życia ludzi w małych wioskach i miasteczkach. Czy mi się ono podoba? Chyba tak. Czy zazdroszczę i bym się zamienił? Raczej nie. Kwestia życiowych wyborów, przyzwyczajenia i wygody przede wszystkim :)
No dobra, a co z miejscem, które miałem odwiedzić? Niepozorna, stara szeregówka pośród lasów, łąk i stawów. Jednak tak jak
przedwczoraj pisałem o okolicach Izbicy Kujawskiej, również to miejsce jest częścią mojego dzieciństwa. Ostatni raz byłem tam pewnie z 20 lat temu. Jak ten czas leci... :)
Kolejny wyjazd celem pokolorowania kilku gmin. A że okolica mega interesująca, to inna sprawa :)
Strzegom - ogromne zaskoczenie. Na szczycie Młyńskiego Wzgórza od maja działa Dolnośląski Rowerowy Park Umiejętności.
Patrzcie na to! Aż chciałoby się polatać trochę. Tylko rower nie ten...
No i można się doładować przy okazji ;)
Kolejny postój na trasie -
Góra Krzyżowa (358 m n.p.m.). Widokowo - bajka! No i te granitowe ławeczki w okolicznych lasach. Widać, że kamienia to im nie brakuje...
Za to kawałek za Strzegomiem miejsce dosłownie przyprawiające o ciarki... niemiecki
obóz koncentracyjny Gross-Rosen. Tym razem nie wchodziłem do muzeum, ale polecam wszystkim przebywającym w okolicy. Więźniowie byli wykorzystywani do pracy w pobliskim kamieniołomie, a warunki w samym obozie były ponoć o wiele gorsze niż chociażby w Oświęcimiu.
Kawałek dalej znajduje się czynny kamieniołom Rogoźnica II. Przejeżdżałem dosłownie przez jego środek - po prawej dziura, a po lewej kruszarki kamieni itp. Fajne wrażenia. Ogólnie to kamieniołomów było tego dnia sporo, w kilku miejscach powodowały nawet drobne errory nawigacyjne, bo nagle okazywało się, że na miejscu śladu jest ogromna sterta żwiru :D
W Jaworze zaskoczył mnie Zamek Piastowski. W sumie nie wiem, jaką funkcję obecnie pełni. Kiedyś był więzieniem. Dzisiaj? Wygląda, jakby był wielkim squat'em :D
Dalej zdjęć będzie mniej, ale nie znaczy to, że nic się nie działo.
Mega fajny był na przykład asfaltowy podjazd do Stanisławowa, a przede wszystkim zjazd w kierunku Leszczyny. Złotoryja to piękny zalew a od Pielgrzymki przez prawie 40 kilometrów jadę wzdłuż rzeki Skora, dzięki czemu było dużo przyjemniej, niż na otwartym terenie. W Chojnowie wjeżdża bardzo dobry kebab (w końcu ktoś musi zjeść te 5 milionów kebabów dziennie zjadanych w Polsce!). Później już tylko bujanie po Legnicy i mała ekstra pętla, dzięki której udało się zaliczyć jak najwięcej gmin. To była bardzo fajna trasa! :)
Kolejna seta w tym roku, i to jaka! Miałem do wyboru - jechać w poniedziałek, gdy było cieplej, ale wiatr południowy, lub we wtorek - chłodniej, ale z dość silnym wiatrem zachodnim. Chyba nie muszę mówić, co wybrałem :D Gdyby nie z 10 kilometrów polnych dróg, które zafundował mi Garmin (trasowanie ustawione na szosę, jakby co...), średnia byłaby sporo wyższa. Choć i tak nie było źle - pierwsza setka poniżej 3 godzin :) Tak to można jeździć :)
Za mną bardzo męczący tydzień z niewielką ilością snu, więc wiem, że ten wyjazd będzie symulacją długiej jazdy na dużym zmęczeniu. Noc krótka (raptem 2,5 godziny snu) i o 3:15 ruszam spod domu. Zaczynam bardzo źle, bo pod Obornikami łapię laczka. Najpierw mam problem ze znalezieniem dziury (bo przecież jest jeszcze ciemno!) a gdy już udaje się ją załatać ledwo napompowałem koło... Mała pompka szosowa wyjątkowo się nie sprawdziła tym razem... Humor na szczęście się poprawia, gdy wschodzi słońce :)
Koła nie udało mi się nabić odpowiednim ciśnieniem, więc nie dość, że stawia większe opory, to jeszcze opona nie wskoczyła dobrze w rant i podskakuję góra-dół. Mimo to jedzie się bardzo dobrze. Trochę chłodno (około 5 st.C), ale piękne słońce zaczyna delikatnie dogrzewać.
Około godziny 7:30-8:00 łapie mnie kryzys. Już wiem, co to znaczy, że zasypia się na rowerze :) Uratowało mnie kilkanaście minut kimania na przystanku. Po tej krótkiej przerwie odzyskałem siły i już do samego Poznania obyło się bez jakichkolwiek słabości.
Znaczna część trasy przebiega bardzo spokojnymi asfaltami, niektóre z nich w świetnym stanie technicznym, część w gorszym, ale od kiedy jeżdżę gravelem nie zwracam na to uwagi ;) Trafiło się również trochę rowerówek, na szczęście takich, którymi spokojnie da się jechać bez przeskakiwania z jednej strony drogi na drugą itp.
No i najdziwniejsze - mimo wybrania opcji "rower szosowy" podczas wyznaczania trasy w mapy.cz trafiłem na kilka szutrowych odcinków. Gdybym jechał szosą, bym się wkurzył, a tak przynajmniej było jakieś urozmaicenie :)
Podsumowując: fajny wyjazd pozwalający poznać reakcję organizmu na duży braku snu. Szkoda laczka na początku, bo jego efekty odczuwałem całą drogę (nigdzie nie znalazłem normalnej pompki rowerowej). Ogólnie liczyłem, że będę jechał krócej, ale i tak było fajnie :)
Niedawno Wojtas z Marianem rzucili pomysłem, czy nie pojechałbym z nimi na Kaszuby na Szuter Mastra. Gravela nie mam, ale można lecieć na MTB, więc długo się nie zastanawiałem, bo towarzystwo przednie, piękna okolica i nie ukrywam, chodziło mi po głowie przejechanie czegoś w formule gravelowej. Jaka jest różnica w porównaniu z klasycznymi maratonami MTB: więcej km, mniej strzałek (tak naprawdę to żadnej, bo każdy nawiguje samodzielnie) i dużo więcej luzu w majtach :)
Przed startem robiłem jakieś tam założenia dotyczące tego, jak mocno jechać, ale wiadomo jak to jest po minięciu linii startu... ;) Ruszaliśmy jako jedni z pierwszych (start parami) i dopiero po paru minutach doszła mnie czołówka wyścigu, więc nie słuchając Wojtasa, żeby nie szaleć za bardzo, złapałem ich koło. Powiozłem się parę kilometrów po asfalcie i po wjechaniu w teren odpuściłem, bo wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyjdzie ;) Dość szybko uformowaliśmy 4 osobowy pociąg i tuż za Kartuzami doszliśmy Artura, który wcześniej również uczepił się czuba wyścigu. Tak oto w pięć osób utworzyliśmy mocno pracującą grupę pościgową (jadąc bodajże na 5-9 miejscu open). Nie ukrywam - zmian dawałem mało, najwięcej pracował Artur. Tak naprawdę to od początku zdawałem sobie sprawę, że jadę za mocno, ale było to częścią planu - wytrwać w grupie mniej więcej do połowy trasy, aby nie musieć samemu rzeźbić pod wiatr. Od Jeziora Wdzydze zaczynał się powrót w kierunku północno-wschodnim, a wtedy wiatr bardziej pomagał niż przeszkadzał. Gdzieś na wysokości 80 kilometra zaczynałem czuć uda na podjazdach, ale uparcie realizowałem swój plan. Po głowie chodziło mi tylko jedno pytanie - czy nie przeszarżuję i nie złapię bomby na powrocie do mety :)
Na około 100 kilometrze grzecznie puściłem koła towarzyszy jazdy i rozpocząłem samotną walkę z kaszubskimi szutrami. Na drugim bufecie na 110 kilometrze doszedłem chłopaków z mojego pociągu (pierwszego bufetu nawet nie zauważyliśmy...), ale mimo ich zaproszeń do dalszej wspólnej jazdy odmówiłem i z bufetu ruszałem chwilę za nimi. Zacząłem słabnąć.
Gdzieś na 130-140 kilometrze doszedł mnie Wojtas, ale nawet nie próbowałem wspólnej jazdy (ostatecznie dołożył mi 7 minut). W tamtym momencie najważniejsze było dla mnie pilnowanie tętna, żeby w dobrym stanie dotrzeć do mety. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem tasować się z dwójką gravelowców - oni dochodzili mnie na płaskim, ja uciekałem im na piachu i zjazdach. O dziwo, zamiast czuć się coraz gorzej, siły częściowo powróciły, dzięki czemu do mety kontrolowałem sytuację i na ostatnich długich asfaltowych odcinkach dałem się wyprzedzić tylko jednej osobie.
Czy mi się podobało?! Bardzo!!!
- mimo całonocnego deszczu ani razu nie zmokłem na trasie (a przynajmniej nie od deszczu...)
- udało się złapać mocną grupę, ale też w odpowiednim momencie ją opuścić
- prawie wygrałem z Wojtasem ;)
- gdyby ktoś mi powiedział, że będę 12 open na pewno bym w to nie uwierzył
- jak dla mnie trochę za dużo asfaltu, ale w końcu to wyścig gravelowy, a nie MTB, więc nie narzekam
- okoliczności przyrody - BAJKA!!! kto nigdy nie był na Kaszubach obowiązkowo musi to nadrobić
- organizacja spoko, fajrant super - w końcu zawody bez napinki i stroszenia piórek
- rower trochę nie ten, ale przynajmniej nie musiałem uważać na zjazdach, bo wystarczyło puścić klamki :p
- 10% podjazd po prawie 180 kilometrach ścigania to nie było coś, na co czekałem ;)
Jeszcze jeden ogromny pozytyw - dawno nie widziałem tak dobrych zdjęć z zawodów! HbyM, kaski z głów!
Wyścig gravelowy, a 2/3 osób ze zdjęcia na MTB :p
Na widok 10% ścianki nadal się uśmiecham, więc nie jest źle :)
Ale szczerze - jak tu się nie uśmiechać w takich okolicznościach przyrody?
A na zakończenie ścigania zimne piwko i mega wyżerka na fajrancie - niech się chowają te wszystkie rozgotowane makarony z innych cykli! Czy kogoś jeszcze trzeba zachęcać do udziału w Szuter Master w przyszłym sezonie? :)
Całodniowa wyrypa śladem Gravel Attack #3. Wiele miejsc mi znanych, ale często od innej (tej szosowej) strony. Było też kilka niespodzianek, np. singiel w Świniarach kończący się "kładką" nad Widawą.
Pętla Mienice - Węgrzynów - Mienice z przejazdem przez Wiszniak (247,4 m n.p.m.) to też spore zaskoczenie. Niby znałem okolicę m.in. z zawodów XC w Mienicach, ale sporą częścią dróg jechałem po raz pierwszy.
Tak jak pisali organizatorzy trasa prowadziła chyba każdą możliwą nawierzchnią (ze stosunkowo dużą ilością bruków). Jednak nie przewidzieli jednego...
Po ostatnich opadach Widawa mocno wezbrała, przez co w rejonie Wieściszowa trasa wzbogaciła się o bród miejscami sięgający piast :D
Koniec końców, to nie Widawa dała mi najbardziej popalić. Ostatnie 30 km jechałem w momentami naprawdę mocnej ulewie, przez co dojechałem kompletnie przemoczony. Była to przysłowiowa wisienka na torcie, bo przez cały dzień bawiłem się świetnie i niewiele mogło mi popsuć humor. Muszę przyznać, że fajne te imprezy gravelowe ;)
Rodzina wybrała samochód, a ja rower :) Z racji tego, że szosa została w domu tym razem w opcjach nawigacji wybrałem tryb górski ;) Dzięki temu kilkukrotnie na mojej drodze pojawiał się polny lub leśny "skrót". Fajne urozmaicenie przy tak długiej trasie :)
Najciekawszy ze "skrótów" to chyba ten między Zbąszyniem a Nowym Tomyślem. Już nie trzeba jechać w Bieszczady, żeby odpocząć od świata - wystarczy wizyta w Grubsku. Podziwiam ludzi mieszkających w takich "miejscowościach". O tym, że ktoś tam w ogóle żyje świadczyły tylko tablice z numerami domów, bo domów to nawet nie było widać - tak są poukrywane w lasach i zagajnikach... Ciekawe, czy wiedzą, że komunizm już się skończył? ;)
Szosowy przelot do Zielonej Góry. Zaplanowana trochę w ciemno trasa całkiem spoko, najgorszy asfaltowo był odcinek Ścinawa - Mleczno. Reszta dobrze lub bardzo dobrze. Ruch na drogach również wyjątkowo znośny (nie licząc oczywiście wylotu z Wrocławia, bo startowałem w piątek o 15:30 :p ). Jedyny minus, z którym liczyłem się przed wyjazdem, to dość silny czołowy wiatr. Spowodował on, że normalnie całkiem miła wycieczka krajoznawcza zmieniła się w hartowanie charakteru ;) Z tego powodu tylko jedno zdjęcie - całą drogę chowając się przed wiatrem widziałem odbicie własnego fejsa w telefonie zamocowanym na mostku. Wy też to poczujcie :p
Nikt pewnie nie uwierzy, ale jako dziecko nie chciałem jeździć na rowerze. Za to w 2009 roku wystartowałem w pierwszych zawodach. To wtedy zaczęła się moja przygoda z kolarstwem. Kiedyś nastawiony na wyniki, teraz częściej wybieram "kolarstwo romantyczne".
Spełnienie marzeń o karbonowym 29er. Początkowo miał to być niemiecki Canyon, ale z powodu wpadki przy jego zakupie, zdecydowałem się na chińczyka od Marka K. Podczas składania plan był prosty - budujemy rower do ścigania, ale nie bez kompromisów. Oprócz wagi liczyła się przede wszystkim trwałość, uniwersalność i wygoda. Tym sposobem minimalnie przekroczyliśmy 10 kg, ale wyszło super.
Karbonowa rama Flyxii FR-216
RockShox SID XX World Cup
Osprzęt XT M8000 (32T + 11-46T)
Koła DT 350 + DT XR331 + DT Champion
Opony Vittoria Barzo 2.25 + Mezcal 2.25
GRIZZLY
Zakup długo chodził mi po głowie, ale pojawiały się myśli, że te gravele to tylko chwilowa moda itp.... Po 10 tys. kilometrów szutrów i asfaltów mogę stwierdzić, że zamiana szosy na gravela to był jednak strzał w dziesiątkę! Szybkość, wygoda i wolność. Gdybym miał mieć jeden rower, to na pewno byłby to gravel :)
Ameliniowa rama Canyon Grizl 6
Osprzęt GRX RX400 (40T + 11-38T)
Koła DT Swiss Gravel LN
Opony Tufo Thundero HD 40C
LAWINKA
Jesteśmy razem od lipca '07. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, trwa do dzisiaj :) Początkowo robiła za sprzęt do ścigania, teraz katuję ją na całorocznych dojazdach do pracy. Od kilku lat obwieszona błotnikowo-bagażnikowym szpejem.
Rama GT Avalanche 2.0
RockShox Reba SL
Napęd Deore XT M770
Hamulce Formula RX
Koła Deore XT
WILMA
Pierwsza szosówka, kupiona lekko używana. Po wielu latach na MTB pozwoliła poznać uroki jazdy na szosie. Mimo zastosowania karbonu, demonem wagi nie jest - w sumie około 9 kg. Po latach oddana w dobre ręce, by cieszyć kolejnego właściciela :)