900 lumenów na kierownicy, ogłuszające cykanie świerszczy i frajda podczas bicia nocnego rekordu prędkości :) Nocą jest ciekawiej! A co najważniejsze - chłodniej! :)
Tym razem dziewczynki wolały jechać na plażę, więc wybraliśmy się z Marianem na konkretniejszą przejażdżkę, czyli kółko wokół wyspy. Obwodnica ma tylko 105 km, co to dla nas ;)
Trzeba było jechać szybciej niż w ciągu ostatnich dni, w efekcie czego miałem mniej czasu na zdjęcia.
Mniej, nie znaczy brak - w Alinge przystanęliśmy na trochę dłużej. Jednym z powodów pauzy był kościół z 1550 roku, port i tym podobne architektoniczne zabytki.
A drugim mała czarna (szymonbike może być z nas dumny ;)
Zresztą, w takich okolicznościach przyrody aż wstyd nie zatrzymać się na dłużej.
Północne wybrzeże nazywane jest Riwierą Północy. Wcale się temu nie dziwię :)
Ruiny Hammershus to chyba największa atrakcja na wyspie (i nie tylko, jest to największy w Skandynawii kompleks średniowiecznego zamku). Zwiedzanie odłożyliśmy jednak na dzień, w którym przyjedziemy z księżniczkami ;)
Odcinek między Hammershus a Hasle to chyba najfajniejszy fragment na wyspie. Na niektórych ściankach naprawdę było co robić...
A teraz proszę o uwagę! Przed Państwem danie narodowe na Bornholmie: Sol over Gudhjem!
Kto mi powie, która to już rotunda? Nyker kirke.
Spoko, ja też się w nich pogubiłem ;) Dalsza podróż tego dnia przebiegała coraz spokojniej. Zapasy cukru już dawno nam się pokończyły, a w sumie jedliśmy bardzo mało. Do tego mi coś po żołądku jeździło. Pewnie te śledzie ;) W miejscu, które widzicie na zdjęciu, oboje mieliśmy dość jazdy. Na szczęście do domu już nie było daleko i daliśmy radę... Tego dnia przed wyjazdem myśleliśmy, że będzie lajtowo. Okazało się jednak, że cała północna część wyspy jest mocno pofalowana, przez co wyszedł nam konkretny trening - ponad 5 godzin metodą ciągłą ;)
Nie lubię uzupełniać wpisów sprzed kilku dni bo nigdy nie pamiętam, co takiego się działo. Tak jest też tym razem. Miałem akurat wolne kilka godzin, więc mimo upału wyskoczyłem przejechać choć część pierścienia. Szkoda, że sam, ale i tak było super. Uwielbiam wracać w te strony :)
Po zabawie na Myślęcinku spotkałem chłopaków z Bydzi Power i razem z nimi śmignąłem do Samociążka. Tam się rozdzieliliśmy bo oni wracali do Bydgoszczy, a ja chciałem jeszcze poszaleć na singlach. Wyczółkowski i Nad Brdą były jednak łatwiejsze niż zwykle. Czyżby przez Karpacz?
Zawiedziony własną techniką w Karpaczu polatałem na Myślęcinku. Siodło poszło trochę w dół, klamki bliżej kiery, żeby używać tylko palców wskazujących. No i tyłek za siodło, tak bardzo jak się da. Poprawa widoczna, mam nadzieję, że teraz będzie lepiej :)
Kolejna wizyta w Karkonoszach za nami. Pierwsze górskie giga zaliczone. Może nie w najlepszym stylu, ale o tym za chwilę. Karpacz przywitał nas piękną pogodą. Czasu przed startem nie mieliśmy zbyt wiele, ale ze wszystkim się wyrobiliśmy. Podjazd pod Wang solidnie rozciągnął stawkę i chyba każdy jechał tam, gdzie powinien (no może poza Zbyszkiem, który już wtedy sapał jak lokomotywa gdzieś w połowie peletonu ;)
Pierwszy wjazd w teren i zaczyna się frajda. Początkowo jest lajtowo, ale to nie znaczy, że nie ma co robić - już wtedy klocki się pięknie podsmażyły. Gdy zaczęły się konkretniejsze zjazdy wyszło na jaw, że na nich nie poszaleję... Jeszcze nigdy nie miałem takiej blokady jak tym razem. Zero czucia roweru, strach przed każdym większym uskokiem. Przyznaję się bez bicia - sprowadzałem. Dużo za dużo. Czasowo wcale na tym tak bardzo nie traciłem, ale niesmak pozostał.
Do rozjazdu na giga dojeżdżam ze sporym zapasem. Pod górkę kręci mi się całkiem przyzwoicie. Gorzej w dół... Zjazd z Dwóch Mostów - jak dla mnie kompletna masakra. A wiem, że jest możliwy do zrobienia, bo większość trasy tasowałem się z Rafałem Ignaczakiem z miejsowego MKS 11 i on zjeżdżał wszystko. Dosłownie!!! Na podjazdach zawsze go doganiałem, ale to co robił jadąc w dół... nie do pomyślenia!
Gdzieś na 40 km przełączam się z trybu "jeszcze próbuję się ścigać" na tryb "próbuję dojechać do mety". Nie mam klasycznej bomby, ale sił zaczyna brakować, a do tego dochodzi niezadowolenie z braku techniki. Bufet na giga to dla nas ratunek po wspinaczce pod nasłonecznioną łąkę. Dochodzi mnie tam znajomy z Bydgoszczy, Maciej Ochendal z Bydzia Power i staram się go gonić, dzięki czemu nawet parę osób wyprzedziłem.
Powrót na pętlę mega to znowu konkretny popas na bufecie i systematyczne łykanie ogona mega, co lekko podbudowywuje. Na nowym asfalcie nad Chomontową wrzucamy nawet na chwilę twardsze przełożenie, stajemy na pedałach i pokazujemy, jak się jeździ na giga :p
O dziwo nie osłabłem, a nawet się trochę pobudziłem :) Do tego na zjazdach zaczyna być już lepiej, zjeżdżam zdecydowanie więcej, czasami tylko blokowany przez megowców. Chyba jednak większość siedzi w głowie... Zjazd korzeniami na żółtym oczywiście początkowo sprowadzam, mijam Krzycha męczącego się z nadgarstkiem, a gdzieś od połowy zaczynam nieśmiało próbować swoich sił i nawet jakoś to idzie. Wkurzam się tylko, jak ja rzeźbię między kamieniami a bokiem wyprzedza mnie koleś zbiegający z rowerem pod pachą :D To było nie fair :p
Końcówka to znany fragment z agrafkami, które tradycyjnie odpuszczam. Może na świeżo bym spróbował, ale nie po prawie 70 km męczarni... Jeszcze tylko łączka na hamulcu, uskok "!!! !!!" z buta i upragniona meta, a tam wesoła gromadka Goggli wygrzewająca się na trawce :)
W przeciwieństwie do pozostałych, jak dla mnie było trudniej niż rok temu. Pewnie to kwestia pogorszenia techniki i przez to takie wrażenie. Na dzień dzisiejszy mam dość tej trasy, ale pewnie za tydzień mi przejdzie ;) Wynik jest jaki jest. Jakby się tak zastanowić to nawet nie jest tragicznie. W końcu udało się zapunktować do drużynówki!!! Po tegorocznym Karpaczu wiem jedno - więcej ciężkiego terenu, mniej śmigania po asfaltach i leśnych duktach!
Na pierwszych odcinkach byłem całkiem rześki i czysty ;)
Na zjazdach robiłem różne dziwne rzeczy, których do teraz nie rozumiem... Jak tutaj na przykład... Jadę.
Szukam grzybów.
Jadę dalej... (I co Wy na to powiecie?! Wstyd i hańba... Jeszcze się sfotografować dałem... ;)
Żeby nie było, coś tam zjechałem.
Nie ma co narzekać. Trza jeździć! A maraton był super. Trasa po prostu mega, świetnie przygotowana (choć na około 25'tym km brakowało strzałek, na pewno ktoś je zawinął...), rewelacyjna pogoda i super atmosfera. Chyba przesiadam się na giga na stałe, jest o wiele spokojniej, bez niepotrzebnej napinki. Nawet pogadać sobie można :) 6,5 godziny w siodle dało wycisk, były momenty zwątpienia, co ja tam robię (ale kto takich nie ma?), ale nie żałuję świetnej przygody "w świecie agd" :D
PS Przyprowadzić mi tego, co mówił, że nie będzie błota!!!
Zdać egzamin z wuefu na pięć w mojej kolumnie nie jest trudno (50 pompek, 50 brzuszków w czasie 2 minut, wahadło 10x10 m poniżej 30,9 s oraz 3000 m poniżej 13:45) ale jak się do niego podchodzi z marszu to zakwasy mogą być. Zresztą, w ubiegłym roku w Karpaczu też jechałem skwaszony po wuefie. Czyżby w tym roku powtórka?
Leśne - Rynkowo - L. Jagodowo - Maksymilianowo - L. Nowy Mostek - Szlak żółty "Wyczółkowskiego" - Koronowo - Więzowno - Skarbiewo - Byszewo - Salno - Bytkowice - Wtelno - Szczutki - Szlak niebieski "Nad Brdą" - Smukała - Myślęcinek - Leśne
Mega konkretny trening dzisiaj zrobiłem. Było prawdziwe MTB, można rzec: "pjur emtebe"! - leśne dukty z wmordewindem - w sumie kilkanaście kilometrów wąskich, krętych singli ("Wyczółkowski" i "Nad Brdą") - niezliczona ilość korzeni i drzew, które trzeba było ominąć - niby niegroźna gleba, ale z przyłożeniem (mostkiem w kolano... auuuć!) - pogoń za ciężarówką - i zgon chwilę po tym - wiejska zabawa z kaczuchami - parę errorów nawigacyjnych - ucieczka przed psami, w sumie czterema - strome zjazdy, przejazd przez strumyk i jedno podejście - napieranie między polami rzepaku - sarny, wiewiórki i inne dzikusy - błoto, kurz i trochę asfaltu - blat-ośka na zjazdach - no i oczywiście niebieski Powerade!!! ;)
PS (Kochanie, teraz nie czytaj ;) A w nagrodę na koniec powiozłem się na kole bardzo ładnej, zgrabnej dziewczyny na szosówce! :D
Nikt pewnie nie uwierzy, ale jako dziecko nie chciałem jeździć na rowerze. Za to w 2009 roku wystartowałem w pierwszych zawodach. To wtedy zaczęła się moja przygoda z kolarstwem. Kiedyś nastawiony na wyniki, teraz częściej wybieram "kolarstwo romantyczne".
Spełnienie marzeń o karbonowym 29er. Początkowo miał to być niemiecki Canyon, ale z powodu wpadki przy jego zakupie, zdecydowałem się na chińczyka od Marka K. Podczas składania plan był prosty - budujemy rower do ścigania, ale nie bez kompromisów. Oprócz wagi liczyła się przede wszystkim trwałość, uniwersalność i wygoda. Tym sposobem minimalnie przekroczyliśmy 10 kg, ale wyszło super.
Karbonowa rama Flyxii FR-216
RockShox SID XX World Cup
Osprzęt XT M8000 (32T + 11-46T)
Koła DT 350 + DT XR331 + DT Champion
Opony Vittoria Barzo 2.25 + Mezcal 2.25
GRIZZLY
Zakup długo chodził mi po głowie, ale pojawiały się myśli, że te gravele to tylko chwilowa moda itp.... Po 10 tys. kilometrów szutrów i asfaltów mogę stwierdzić, że zamiana szosy na gravela to był jednak strzał w dziesiątkę! Szybkość, wygoda i wolność. Gdybym miał mieć jeden rower, to na pewno byłby to gravel :)
Ameliniowa rama Canyon Grizl 6
Osprzęt GRX RX400 (40T + 11-38T)
Koła DT Swiss Gravel LN
Opony Tufo Thundero HD 40C
LAWINKA
Jesteśmy razem od lipca '07. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, trwa do dzisiaj :) Początkowo robiła za sprzęt do ścigania, teraz katuję ją na całorocznych dojazdach do pracy. Od kilku lat obwieszona błotnikowo-bagażnikowym szpejem.
Rama GT Avalanche 2.0
RockShox Reba SL
Napęd Deore XT M770
Hamulce Formula RX
Koła Deore XT
WILMA
Pierwsza szosówka, kupiona lekko używana. Po wielu latach na MTB pozwoliła poznać uroki jazdy na szosie. Mimo zastosowania karbonu, demonem wagi nie jest - w sumie około 9 kg. Po latach oddana w dobre ręce, by cieszyć kolejnego właściciela :)