Piękna pogoda, temperatura idealna do ścigania i bardzo fajna trasa. Czy można chcieć czegoś więcej?! No... może pudło, by się przydało, ale nie można mieć wszystkiego ;) Start w moim wykonaniu wyjątkowo kiepski. Tak, jak zazwyczaj dobrze sobie radzę z pierwszym skokiem tętna po starcie, tak tym razem mnie przytkało, a trzeba przyznać, że nie było czasu na rozbieg, bo od razu zaczęły się podjazdy. Ustawiony byłem gdzieś koło 20 pozycji i dałem radę się utrzymać, ale co mnie to kosztowało to moje ;)
Dzięki sporej ilości podjazdów od samego startu już na około 5 kilometrze stawka była ustawiona - ja wylądowałem w grupie około 5 osób, m.in. z Karoliną Poroś z Mitutoyo (młodziczka bardzo dobrze radząca sobie na polskiej scenie XCO). Trochę się potasowaliśmy na podjazdach na Kozie Czuby (236 m n.p.m.) oraz Gnieździec (227 m n.p.m.) po czym zostawiłem towarzyszy lekko w tyle, po to, aby doszli mnie na sekcji XC. Pierwszą pętlę kończę jednak przed nimi, bo stanęli na bufecie dosłownie parę metrów przed wjazdem na drugą rundę. Dość szybko dałem się jednak wyprzedzić i zostaliśmy we dwoje - ja i Karolina. Całą drugą rundę jechaliśmy razem - przez większość czasu to ona mi uciekała, a ja ją goniłem, co było dobrą motywacją dla nas obojga (pogadaliśmy trochę na mecie).
Parę słów o trasie - rewelacja. Duża ilość podjazdów i to nie takich wielkopolskich hopek branych z rozpędu, ale prawdziwych podjazdów, na których można było sprawdzić najlżejsze przełożenia na kasecie. Do tego szybkie zjazdy oraz kilka dość łatwych sekcji XC. Niestety kilka razy butowałem (a to tłok, a to korzeń), ale ogólnie trasa dawała sporo frajdy, i co najważniejsze, zupełnie nie nadawała się do wożenia się na kole. Na koniec kolejny ogromny plus - początek i końcówka to kilka podjazdów/zjazdów w okolicy Grzybka (200 m n.p.m.) i Góry Holtei'a (215 m n.p.m.), gdzie super robotę robili kibice! Mimo, że wynik nie powala (konie z Mitutoyo AZS Wratislavia oraz Immotion Specialized Skoda GALL-ICM jeńców nie biorą...) to bawiłem się wyśmienicie! Za tydzień ostatni wyścig należący do Pucharu MTB Kocich Gór - w Wysokim Kościele. Chodzą słuchy, że najtrudniejszy. Zobaczymy! :)
Niedawno Wojtas z Marianem rzucili pomysłem, czy nie pojechałbym z nimi na Kaszuby na Szuter Mastra. Gravela nie mam, ale można lecieć na MTB, więc długo się nie zastanawiałem, bo towarzystwo przednie, piękna okolica i nie ukrywam, chodziło mi po głowie przejechanie czegoś w formule gravelowej. Jaka jest różnica w porównaniu z klasycznymi maratonami MTB: więcej km, mniej strzałek (tak naprawdę to żadnej, bo każdy nawiguje samodzielnie) i dużo więcej luzu w majtach :)
Przed startem robiłem jakieś tam założenia dotyczące tego, jak mocno jechać, ale wiadomo jak to jest po minięciu linii startu... ;) Ruszaliśmy jako jedni z pierwszych (start parami) i dopiero po paru minutach doszła mnie czołówka wyścigu, więc nie słuchając Wojtasa, żeby nie szaleć za bardzo, złapałem ich koło. Powiozłem się parę kilometrów po asfalcie i po wjechaniu w teren odpuściłem, bo wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyjdzie ;) Dość szybko uformowaliśmy 4 osobowy pociąg i tuż za Kartuzami doszliśmy Artura, który wcześniej również uczepił się czuba wyścigu. Tak oto w pięć osób utworzyliśmy mocno pracującą grupę pościgową (jadąc bodajże na 5-9 miejscu open). Nie ukrywam - zmian dawałem mało, najwięcej pracował Artur. Tak naprawdę to od początku zdawałem sobie sprawę, że jadę za mocno, ale było to częścią planu - wytrwać w grupie mniej więcej do połowy trasy, aby nie musieć samemu rzeźbić pod wiatr. Od Jeziora Wdzydze zaczynał się powrót w kierunku północno-wschodnim, a wtedy wiatr bardziej pomagał niż przeszkadzał. Gdzieś na wysokości 80 kilometra zaczynałem czuć uda na podjazdach, ale uparcie realizowałem swój plan. Po głowie chodziło mi tylko jedno pytanie - czy nie przeszarżuję i nie złapię bomby na powrocie do mety :)
Na około 100 kilometrze grzecznie puściłem koła towarzyszy jazdy i rozpocząłem samotną walkę z kaszubskimi szutrami. Na drugim bufecie na 110 kilometrze doszedłem chłopaków z mojego pociągu (pierwszego bufetu nawet nie zauważyliśmy...), ale mimo ich zaproszeń do dalszej wspólnej jazdy odmówiłem i z bufetu ruszałem chwilę za nimi. Zacząłem słabnąć.
Gdzieś na 130-140 kilometrze doszedł mnie Wojtas, ale nawet nie próbowałem wspólnej jazdy (ostatecznie dołożył mi 7 minut). W tamtym momencie najważniejsze było dla mnie pilnowanie tętna, żeby w dobrym stanie dotrzeć do mety. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem tasować się z dwójką gravelowców - oni dochodzili mnie na płaskim, ja uciekałem im na piachu i zjazdach. O dziwo, zamiast czuć się coraz gorzej, siły częściowo powróciły, dzięki czemu do mety kontrolowałem sytuację i na ostatnich długich asfaltowych odcinkach dałem się wyprzedzić tylko jednej osobie.
Czy mi się podobało?! Bardzo!!!
- mimo całonocnego deszczu ani razu nie zmokłem na trasie (a przynajmniej nie od deszczu...)
- udało się złapać mocną grupę, ale też w odpowiednim momencie ją opuścić
- prawie wygrałem z Wojtasem ;)
- gdyby ktoś mi powiedział, że będę 12 open na pewno bym w to nie uwierzył
- jak dla mnie trochę za dużo asfaltu, ale w końcu to wyścig gravelowy, a nie MTB, więc nie narzekam
- okoliczności przyrody - BAJKA!!! kto nigdy nie był na Kaszubach obowiązkowo musi to nadrobić
- organizacja spoko, fajrant super - w końcu zawody bez napinki i stroszenia piórek
- rower trochę nie ten, ale przynajmniej nie musiałem uważać na zjazdach, bo wystarczyło puścić klamki :p
- 10% podjazd po prawie 180 kilometrach ścigania to nie było coś, na co czekałem ;)
Jeszcze jeden ogromny pozytyw - dawno nie widziałem tak dobrych zdjęć z zawodów! HbyM, kaski z głów!
Wyścig gravelowy, a 2/3 osób ze zdjęcia na MTB :p
Na widok 10% ścianki nadal się uśmiecham, więc nie jest źle :)
Ale szczerze - jak tu się nie uśmiechać w takich okolicznościach przyrody?
A na zakończenie ścigania zimne piwko i mega wyżerka na fajrancie - niech się chowają te wszystkie rozgotowane makarony z innych cykli! Czy kogoś jeszcze trzeba zachęcać do udziału w Szuter Master w przyszłym sezonie? :)
Krótki wyjazd do Lasu Osobowickiego sprawdzić hamulce po ostatnim odpowietrzaniu i szlifowaniu klocków. Rower działa, ja też już dawno nie czułem się tak mocny. To dobry prognostyk na nadchodzące weekendy :)
Niech się kurwa w piekle smaży... Nosz jak można zacząć wyprzedzać na prostej drodze, z pełną widocznością, gdy z przeciwka jedzie rower (dodatkowo dobrze oświetlony mrugającą mocną lampką)?! Skończyło się tym, że musiałem uciekać na pobocze. Ehhh... gdybym tylko szybciej zareagował to pizda by znalazła w samochodzie mojego multitoola...
Nikt pewnie nie uwierzy, ale jako dziecko nie chciałem jeździć na rowerze. Za to w 2009 roku wystartowałem w pierwszych zawodach MTB. Wyszukuję nietypowe kategorie, w których walczę o zwycięstwo. Rywalizacja jest dla mnie ważna, ale ostatnio częściej wybieram "kolarstwo romantyczne". Na co dzień lycrę zamieniam na wojskowy mundur.